Na stulecie złotówki


Dodano: 29 kwietnia 2024

W 1810 roku ks. Pochard wyruszył wraz ze swoimi wychowankami Rajmundem i Ignacym Skórzewskimi w podróż na wschód. Jej celem było Wilno i tamtejszy uniwersytet. W czasie kilkudniowego postoju w Warszawie ksiądz zwiedził mennicę, gdzie miał okazję zapoznać się z procesem bicia monety Księstwa Warszawskiego. Wizyta w mennicy została dość szczegółowo opisana przez naszego pamiętnikarza, którego zawsze interesowały osiągnięcia ówczesnej techniki. Po otrzymaniu paszportu na wjazd do Imperium Rosyjskiego guwerner ruszył w dalszą drogę ku granicy Księstwa z Rosją. Przekroczył ją w Ciechanowcu nad rzeką Nurzec – miasteczku podzielonym postanowieniami traktatu w Tylży na dwie części: lewobrzeżną (Stare Miasto, Ruska Strona), włączoną do Rosji, oraz prawobrzeżną (Polska Strona), należącą do Księstwa Warszawskiego. Ksiądz, który w tytule swoich wspomnień zaznacza, że są „relacją z tego, co widział i co mu się przydarzyło”, tym razem przekonał się, że tytuł ten mógłby być uznany za prawdziwy „strzał w dziesiątkę”. Oddajmy mu głos:

Ciechanowiec, miasto prywatne, zostało kilka lat wcześniej zniszczone przez pożar. W środku części należącej do Rosji stoją cztery duże murowane budynki, służące Żydom za magazyny i sklepy. Żydów jest tam dość dużo. Jest też kościół parafialny i szpital. Ponieważ jest to miasto graniczne, musieliśmy oddać nasze paszporty, wydane przez ministra Księstwa Warszawskiego, do kontroli po stronie polskiej. Urzędnik, człowiek bardzo życzliwy, choć sam zakazał sprawdzania naszych bagaży, będąc przekonanym, że nie przewozimy żadnej kontrabandy, to jednak celnicy chcieli koniecznie przeszukać nasz powóz, z czym sobie poradziłem, wciskając kilka florenów do ręki temu, który najbardziej sprzeciwiał się przepuszczeniu nas przez polską granicę. Nieco później znaleźliśmy się przed rosyjskimi rogatkami, które były już zamknięte, a klucz oddany komendantowi miasta. Dałem kilka sztuk srebra Kozakowi, otwarto przede mną drzwi przeznaczone dla pieszych i zaprowadzono do komendanta, który po sprawdzeniu mojego rosyjskiego paszportu nakazał przepuścić nasz powóz. Rewizor, powiadomiony o naszym przyjeździe, zabrał nas do punktu celnego i zrobił minę wyrażającą chęć skontrolowania wszystkich naszych pakunków, ale kiedy zauważyłem, że chętnie przyjąłby kilka rubli, zbliżyłem się do kąta, do którego wydawał się chcieć mnie zaciągnąć, i włożyłem mu do ręki dwa talary i kilka groszy, a on pozwolił nam jechać do gospody po oddaniu naszego paszportu sekretarzowi biura celnego, który nie mógł go od razu skontrolować lub nie chciał tego zrobić. Odźwierny, który wcześniej zaprowadził mnie do komendanta, teraz prowadził nas do żydowskiej gospody, a ponieważ nie było tam innej, mieliśmy spory problem ze znalezieniem osobnego pokoju, który byłby wolny. Odźwierny, który nas zaprowadził do miasta, był niezadowolony z gratyfikacji, chciał dostać więcej i nie zamierzał od nas odejść. Pan Rajmund, chcąc się wyróżnić, dał mu kilka florenów. Gdy rewizor się o tym dowiedział, przyszedł nazajutrz, kiedy byliśmy w kościele, aby się poskarżyć, że dałem mu zbyt mało, o czym dowiedziałem się od naszego służącego, który został w gospodzie. Zjawił się ponownie, by się znowu poskarżyć, w czasie, gdy biegałem po mieście, usiłując rozmienić na drobne dukata. Kiedy przyszedł po raz trzeci, zastał mnie i zaprowadził do sekretarza posterunku celnego, nie informując mnie jednak o powodach swojego niezadowolenia. W biurze, dopiero w mojej obecności zaczęto bardzo skrupulatnie rejestrować mój paszport, mówiąc mi, że należy na wszystko zwracać uwagę, by nie otrzymać reprymendy lub kary. W czasie, gdy sekretarz wyszedł na zewnątrz, by zanieść nasz paszport do podpisu, zapytałem rewizora, czy mógłby mi rozmienić dukata. Odparł, że nie ma drobnych, mając nadzieję, że otrzyma tego dukata w całości, jednak ja odszedłem, nie dając mu już nic więcej. Udałem się do proboszcza, sądząc, że przynajmniej on będzie w stanie rozmienić dukata na drobne, czego nie mógł zrobić nikt, do kogo się zwróciłem.

3 grosze Księstwa Warszawskiego (1810)
https://commons.wikimedia.org

Proboszcz z ogromnym trudem zebrał 21 florenów, chociaż zaangażował w to nawet wikarego i swoich służących, którzy szukali we wszystkich zakamarkach plebanii. Wracając od proboszcza, dowiedziałem się, że powinienem jeszcze okazać paszport Kozakom z miejskiego garnizonu. Natychmiast udałem się do podpułkownika Kozaków, do którego zaprowadził mnie jego sekretarz, czekający tam na mnie. Przywitał mnie po swojemu i wprowadził do małego biura swego szefa, po czym zaczął spisywać dane z naszego paszportu. Nieco później zjawił się podpułkownik, jeszcze jeden oficer oraz podoficer, który trzymał straż na moście. Zaledwie weszli, zaczęli głośno łajać podoficera, że nie przekazał paszportu do kontroli wojskowym przed podpisaniem go przez organy cywilne. Miało mi to uzmysłowić żal, jaki odczuwał, że nie został poproszony jako pierwszy. Kiedy paszport został już podpisany, pożegnałem tych panów, a oni nie mieli do mnie pretensji, ponieważ powiedziałem im, że nie znając ich prawa, robiłem wszystko zgodnie z tym, co mi nakazywano. Podrzędny sekretarz odprowadził mnie aż do schodów, a wyczuwając, dlaczego był dla mnie tak miły, dałem mu półtora florena, co wydawało mu się zbyt mało, ale zostawiłem go, nie dodając nic więcej. Chcieliśmy jak najszybciej jechać dalej, ale zostaliśmy jeszcze wzięci przez Żydów za lekarza, którego chcieli zaprowadzić do chorego. Na obiad zajechaliśmy do Brańska, małego miasta nad rzeką Nurzec; jest tam kościół katolicki i cerkiew.

Tłum. Renata Wilgosiewicz-Skutecka, Jan Grzeszczak