Codzienność księdza rezydenta
W 1826 roku ks. Pochard jest już wolny od obowiązków wychowawczych, ponieważ jego wychowankowie są dorośli, a niektórzy założyli rodziny. Może cieszyć się tym, co dzisiaj nazwalibyśmy emeryturą, a co wówczas sprowadzało się do spokojnego rezydowania w domu jego chlebodawców i towarzyszeniu im w radościach i smutkach codzienności.
Rok 1826 Skórzewscy zamknęli pożegnaniem ich piastunki Weroniki Drwęskiej. Virgo aulica, która pozostawała 35 lat w domu Józefa i Heleny Skórzewskich, zmarła w Komorzu 11 grudnia, pozostawiając wszystkich w głębokim żalu, a jak relacjonuje ks. Pochard, starościna Helena wręcz zrezygnowała z uczestniczenia w jej pogrzebie i wyjechała do pobliskiego Kretkowa. Ks. Tomasz Cieśliński, wikariusz w Pogorzelicy dodał pod wpisem w Liber mortuorum, że życie zmarłej Weroniki było pobożne i budowało całą parafię. Wkrótce śmierć dotknęła też rodzinę wychowanka ks. Pocharda Józefa Skórzewskiego z Broniszewic: przed świętami Bożego Narodzenia 1826 roku zmarł ich najmłodszy syn Antoni i ciężko zachorowała trzyletnia córka Ludwika:
Dzień przed wigilią Bożego Narodzenia pojechałem do Kretkowa, dokąd wcześniej, na czas uroczystości pogrzebowych, udała się pani Hrabina [Helena Skórzewska – J.G.]. W drodze powrotnej zraniłem się, jak mi się zdawało, niegroźnie. Wróciłem więc następnego dnia do Kretkowa, gdzie miałem spędzić święta Bożego Narodzenia. Zaraz po moim przyjeździe dowiedzieliśmy się o śmierci najmłodszego dziecka pana Józefa i o bardzo poważnym stanie jego córki. Pani Rajmundowa gorąco nalegała, bym natychmiast jechał do Broniszewic. Nie miałem na to zbyt wielkiej ochoty z powodu mojej zranionej stopy, o której nie chciałem jednak nic mówić. Wymówiłem się więc, argumentując, że przyjechałem spędzić święta z Panią, która niewątpliwie będzie chciała poznać powód mojego wyjazdu, a którego przecież nikt nie zamierzał jej wyjawiać, zwłaszcza przed obiadem. Dopiero później przekonano ją, by pozwoliła mi jechać, mówiąc, że choroba dzieci bardzo przygnębiła panią Józefową i koniecznie muszę się tam udać, by ją pocieszyć. Wkrótce ruszyłem w drogę z panem Rajmundem. Na miejscu pozostałem dwa dni, nikomu nie wspominając o mojej ranie. Powiedziałem wszystko, co mogło złagodzić ból pani Józefowej, a po pogrzebie dziecka udałem się z powrotem do Kretkowa. Droga była tak trudna, że rana na mojej stopie bardzo się powiększyła. Nie powstrzymało mnie to jednak przed powrotem do domu, a nawet do Kretkowa, gdzie spędziłem Nowy Rok wraz z całym towarzystwem. W Kretkowie nie zabawiłem długo i wróciłem do mojego mieszkania, gdzie leczyłem ranę wszelkimi dostępnymi sposobami. Pani powróciła do Komorza na Trzech Króli, a dowiedziawszy się o mojej ranie, na której musiałem kłaść szarpie, koniecznie chciała wzywać chirurga lub lekarza. Sprzeciwiłem się temu, ponieważ stosowałem remedium, które skutecznie leczyło zarówno wcześniejsze rany, jak i złamaną stopę.
Rana nie goiła się jednak tak szybko, jak tego pragnęły panie Starościna i Rajmundowa. Wezwały więc chirurga Thomasa, któremu pokazałem recepturę stosowanego przeze mnie lekarstwa. Zaaprobował je i uspokoił panie, po czym musiałem cały miesiąc leżeć w łóżku, by rana się zamknęła. Opuściłem je 8 lutego 1827 r.
Byłem głęboko wzruszony troską wszystkich odwiedzających mnie w tamtym czasie osób, a zwłaszcza małżonki pana Antoniego. Kazała ona czym prędzej odprawić Mszę w intencji mojego szybkiego powrotu do zdrowia, w której uczestniczyła wraz ze swym mężem. Pani Rajmundowa z mężem przyjeżdżali do mnie od czasu do czasu, bym nie popadł w przygnębienie z powodu przeżywanych trudności.
Dnia 9 marca pojechałem do Lgowa, gdzie miały się odbyć uroczystości Jubileuszu, na które część parafii pogorzelickiej udała się w procesji. Spowiedzi słuchało czterech księży. Uczestnicy procesji zostali wprowadzeni do kościoła przez proboszcza parafii księdza Domżalskiego, który odprawił sumę, a po niej wygłoszono kazanie o łasce odpustu i warunkach, jakie należy spełnić, aby ją otrzymać. Kaznodzieją był ksiądz Cieśliński, wikary z Pogorzelicy. Następnie odmówiono litanię do Wszystkich Świętych, odśpiewano modlitwę Urbana VIII, a na koniec udzielono błogosławieństwa eucharystycznego. Obiad wydała pani Prezesowa Gorzeńska, bardzo wyczekująca tej uroczystości. Nie mogła jednak w niej uczestniczyć, bo zatrzymał ją w łóżku stan lękowy, wywołany kilka dni wcześniej przez pożar, który pochłonął dwie stodoły i jeden dom chłopa w tej wsi.
W drodze powrotnej zatrzymałem się w Śmiełowie i złożyłem wizytę panu Hieronimowi Gorzeńskiemu z małżonką, a do domu dotarłem dopiero o zmroku.
Dnia 12 marca pan Józef z małżonką przyjechali do Komorza i zaprosili mnie do ich domu w Broniszewicach na imieniny obojga 19 marca.
Trzy dni później udałem się do Brzóstkowa na rodzaj rekolekcji parafialnych, trwających dwa dni. Przyjechali ci sami księża. Odprawiłem sumę śpiewaną, po której kazanie o Jubileuszu wygłosił ks. Ziemkiewicz, proboszcz z Kretkowa. Po zakończonej uroczystości do mojego powozu zapakowały się cztery osoby, a piąta jechała z tyłu ze służącym. Na szczęście, w taki sposób podróżowaliśmy tylko do położonego niedaleko Śmiełowa. Nie mogłem przyjąć zaproszenia pana Gorzeńskiego na następny dzień.
Dnia 18 marca wyjechałem do Broniszewic, gdzie zastałem rodzinę Niemojewskich, która wzięła udział w procesji z Broniszewic do Grodziska. Następnego dnia spowiedzi słuchało w pewnym momencie aż dziesięciu księży, a procesja z Grodziska przybyła bardzo późno. Wyszedł jej naprzeciw miejscowy proboszcz przy akompaniamencie muzyki i wystrzałów z armatek. Zaraz po jej przybyciu rozpocząłem sumę, podczas której proboszcz, wbrew zwyczajowi, wygłosił kazanie o niebezpieczeństwach, z jakimi wiązało się nieskorzystanie z łaski odpustu. Po Mszy z udziałem muzyki i wystrzałów odśpiewano nieszpory, po których wygłoszono kolejne kazanie na ten sam temat, ale ujęty w inny sposób.
Po kazaniu proboszcz z Grodziska, który prowadził nieszpory, odmówił litanię i inne odpowiednie modlitwy przed każdym z czterech ołtarzy. Po odśpiewaniu modlitwy Urbana VIII udzielono błogosławieństwa, które zakończyło uroczystości. Dopiero o godzinie drugiej udaliśmy się do pana Józefa.
Do stołu zasiadło blisko czterdziestu biesiadników. Wielu z nich nie znałem, między innymi dwóch panien z Królestwa Polskiego, z okolic Łęczycy. Byliśmy trochę bardziej weseli, niż by wypadało przy odpuście i w czasie Wielkiego Postu, ponieważ były tańce, których zapragnęła młodzież, choć dziekan był temu przeciwny.
Dnia 20 marca postanowiłem wyjechać. Przyjechałem późno, ponieważ po drodze zatrzymałem się w Grabie, gdzie zastałem państwa Pruskich nadal przygnębionych kolejnym już pożarem, który strawił budynki majątku, choć ich odbudowa została dopiero co ukończona po tym, jak kilka miesięcy wcześniej zostały spalone.
Cała rodzina zjechała się 14 kwietnia na święta wielkanocne. Nie było tylko pana Rajmunda, ponieważ wyjechał dzień wcześniej do Trzebin. Nazajutrz wszyscy pojechaliśmy do Kretkowa, gdzie odprawiłem sumę śpiewaną, po której udaliśmy się do pałacu na śniadanie. Składało się ono z szynek, polędwicy cielęcej oraz najróżniejszych ciast, zgodnie z tradycją tego kraju. Pozostaliśmy tam dość długo, a następnie wszyscy udaliśmy się do Komorza na obiad, który rozpoczął się dopiero o godzinie piątej, przez co nie mogliśmy pójść na nieszpory.
Jan Grzeszczak