Uchodźca (1792)
W sierpniu 1792 roku rewolucyjny walec już czwarty rok przetaczał się nad Francją. W tym samym czasie Prusacy, wspierani przez francuskich emigrantów, najechali kraj od wschodu, zajmując Verdun. Trudna sytuacja, w jakiej znalazła się ogarnięta rewolucją Francja, sprzyjała wzmożeniu nastrojów patriotycznych. Zgromadzenie Narodowe podjęło ze swej strony cały szereg środków zmierzających do opanowania sytuacji na froncie wewnętrznym, uderzając, między innymi, w niezaprzysiężonych duchownych:
Ustawa
W sprawie duchownych, którzy nie złożyli przysięgi bądź tych, którzy, po jej złożeniu, wycofali się z tej decyzji i trwali w swoim postanowieniu
Dnia 26 sierpnia 1792, w czwartym roku Wolności
Zgromadzenie Narodowe, mając na uwadze fakt, że zamieszki wywoływane w Królestwie przez niezaprzysiężonych duchownych są jedną z głównych przyczyn zagrożenia ojczyzny i że w momencie, kiedy wszyscy Francuzi potrzebują jedności oraz zjednoczenia sił, by odepchnąć zewnętrznych nieprzyjaciół, musi zająć się wszelkimi sposobami, które pozwolą zapewnić i zagwarantować wewnętrzny pokój, i stąd wprowadza stan wyższej konieczności.
Zgromadzenie Narodowe, po wprowadzeniu stanu wyższej konieczności, postanawia, co następuje:
Artykuł pierwszy
Wszyscy duchowni podlegający obowiązkowi złożenia przysięgi, nakazanej prawem z 26 grudnia 1790 i 17 kwietnia 1791, którzy tego nie uczynili, lub po złożeniu przysięgi, wycofali się z niej i trwali w tym postanowieniu, są zobowiązani w ciągu ośmiu dni do opuszczenia granic Dystryktu i Departamentu, gdzie rezydują, oraz w ciągu piętnastu dni opuszczą Królestwo. Zróżnicowany czas na wykonanie powyższego liczony jest od dnia publikacji tego dekretu.
I.I.
W następstwie powyższego, każdy z nich uda się do Dyrektoriatu Dystryktu lub Merostwa w swoim miejscu zamieszkania, aby zadeklarować, do którego obcego kraju zamierza się udać, i zostanie mu tam wystawiony paszport zawierający jego deklarację, podpis, drogę, której musi się trzymać, a także czas, w jakim musi opuścić Królestwo.
I.II.
Niezaprzysiężeni duchowni, którzy nie podporządkowaliby się w ciągu piętnastu dni powyższym rozporządzeniom, zostaną deportowani do Gujany Francuskiej. Dyrektoriaty dystryktów nakażą ich aresztowanie i dostarczenie w grupach do najbliższych portów morskich, wskazanych przez tymczasową radę wykonawczą, która wyda rozkazy dotyczące wyposażenia i zaopatrzenia statków koniecznych do przetransportowania tych duchownych.
W 1791 roku ksiądz Dormoy założył w Besançon pierwszy dziennik rewolucyjny o nazwie „La Vedette”. Jego czytelnikami byli przede wszystkim członkowie tamtejszego Stowarzyszenia Przyjaciół Konstytucji, a sama gazeta propagowała poglądy jakobinów i w gwałtowny sposób uderzała w duchowieństwo, arystokrację i króla. Stowarzyszenie powołała do życia grupa około trzydziestu zwolenników rewolucji, w większości adwokatów, którzy postawili sobie za zadanie obronę Konstytucji cywilnej kleru i piętnowanie monarszego despotyzmu. Choć w maju 1792 członkowie stowarzyszenia posadzili na placu św. Piotra w Besançon drzewko wolności zwieńczone czerwoną czapką frygijską, to jednak – jak twierdzi Jean-Louis Clade – trudno mówić w przypadku regionu Franche-Comté o szerokim poparciu dla idei oświeceniowych i rewolucyjnych. Przesadą byłoby też stwierdzenie Woltera, który uważał, że Besançon zamieszkują „fanatyczne potwory”.
W numerze 87 „La Vedette” z 4 września 1792 roku znajdziemy komentarz miejscowych jakobinów do zadekretowanego przez Zgromadzenie Narodowe exodusu niezaprzysiężonych księży. Zapoznajmy się z tym ironicznym popisem XVIII-wiecznej erudycji:
Oto więc nareszcie wysłana w dobrym stanie ta kapłańska przesyłka, czego z jednej strony domagał się fanatyzm, a z drugiej patriotyzm – każdy na swój sposób! Wszyscy księża rozłamowcy, kler, mnisi, bracia zakonni, i tym podobni, pójdą sobie wreszcie z naszej ziemi czy nie pójdą… Dobry Bóg będzie ich prowadził czy nie będzie, według ich pragnień.
Cokolwiek nastąpi, czytelnicy, ujrzycie jeszcze tutaj spektakularne znaki świadczące o apostolskości tych panów. Łatwo możecie sobie wyobrazić, że odrzuceni przez tę niewdzięczną ziemię, na której uczyniono coś więcej, niż tylko wykazano się brakiem chęci ich słuchania, ci dzielni misjonarze ewangelicznie strząsną proch z ich sandałów. Zobaczycie, jak ich niestrudzona gorliwość ogarnie cały nieuprawny i pogrążony w ciemnościach świat, by go karczować i oświecić. Poprowadzi jednych do Huronów, Irokezów, Indian Mascoutin, Eskimosów i Algonkinów, innych popchnie do krajów Amazonii, Andów peruwiańskich i aż do Patagonii; stamtąd do nieznanych dotąd, ale należących z pewnością do papieża ziem południowych. Pójdą dalej aż do rozpalonych plaż Hotentotów, Etiopczyków i Kafrów, do samej Arabii, Persji i Indii. Ujrzycie z podziwem, jak bez jedności z arcybiskupem Goa i bez jego posłania, wyruszą głosić na Archipelag Sundajski, Celebes i Mariany, by nawracać Tajów z Syjamu i wykształconych Chińczyków, pozwolą się wbić na pal u Tatarów i Turków, zaniosą w końcu ich cudowne kości swoim przyjaciołom z Brandenburgii; być może zmiłują się przede wszystkim nad szwajcarskimi kalwinami i angielskimi ignorantami.
Co robi w tym czasie ks. Pochard? W 1786 roku w wieku dwudziestu lat został przyjęty do seminarium duchownego w Besançon. Miał już za sobą studia filozoficzne i zgodnie z panującymi wówczas zasadami regulującymi przebieg formacji do kapłaństwa, kolejne cztery lata studiował teologię na tamtejszym uniwersytecie oraz w seminarium, łącząc pracę w charakterze wychowawcy dzieci zamieszkałego w Besançon małżeństwa de Tinseau z uczestnictwem w rekolekcjach, dniach skupienia i innych zajęciach formacyjnych. W 1790 roku przyjął święcenia kapłańskie z rąk abpa Raymonda de Durfort, który wkrótce został zmuszony do opuszczenia archidiecezji i wyjazdu do Szwajcarii, gdzie zmarł 19 marca 1792 roku. Latem 1792 roku seminarium jest już zamknięte przez władze rewolucyjne, a młody ks. Pochard nadal pozostaje w domu państwa de Tinseau, nie mogąc objąć żadnego stanowiska kościelnego. W sierpniu został zadenuncjowany przez nieznane mu osoby u władz departamentu Doubs, które zarządziły, że duchowni, którzy piastowali urzędy w archidiecezji oraz ci, przeciwko którym złożono donos, powinni udać się do gmachu seminarium duchownego, w którym mieli zostać uwięzieni. Obawiając się aresztowania, ukrył się w domu przyjaciółki jego chlebodawców o nazwisku De Pointe, która mieszkała sama ze swoimi służącymi. W międzyczasie u państwa de Tinseau pojawił się strażnik z poleceniem doprowadzenia księdza do seminarium. Od swojego starszego brata Jeana-François, również księdza, dowiedział się o dekrecie deportacyjnym. Zdobył się na odwagę i ruszył do urzędu po paszport do Szwajcarii:
[…] wyszedłem więc z mojego więzienia ze zdecydowanym wyrazem twarzy, w okrągłym kapeluszu, z laską w ręku, w kolorowym ubraniu, i poszedłem prosto do merostwa. Wchodząc tam, zauważyłem dwóch młodych ludzi z mojej okolicy, którzy dobrze wiedzieli, że powinienem być w seminarium, i zapytali mnie, czy stamtąd wyszedłem. Odpowiedziałem, że nie, ale że następnego dnia wyjeżdżam, po czym podszedłem do sekretarzy merostwa, którzy, nie zwlekając, wydali mi paszport. Zadowolony z otrzymania listu ochronnego, pozwalającego mi opuścić królestwo i nie rozstawać się z bratem, szybko wróciłem do domu, który mi służył za więzienie. Wchodząc tam, zauważyłem trzech służących, którzy mieli jeszcze łzy w oczach, a gdy zobaczyli, że wróciłem, ich płacz przemienił się w radość. Gdy zapytałem, dlaczego płakali, odpowiedzieli mi, że gdy wyszedłem, myśleli, że zostanę aresztowany i doprowadzony do seminarium, co było powodem łez, których ślady dostrzegłem. Nie przestawali się modlić, by nie spotkało mnie nic złego. Ich słowa nie mogły mnie nie wzruszyć. Zaraz też zasiadłem do stołu z moją „strażniczką” [panią De Pointe – J.G.] i po kolacji opuściłem ten gościnny dom (spędziłem w nim dziewięć dni, pełen obaw, które przeżywałem, ponieważ od czasu do czasu dochodziły wieści, że przeszukują domy pod pretekstem szukania raz broni, innym razem naczyń miedzianych czy srebrnych. Nigdy jednak nie przyszli do naszego domu z podobną sprawą, chociaż wchodzili do wielu innych). Bez trwogi udałem się do mojego dawnego miejsca zamieszkania, aby przygotować się do podróży. Tam kolejna wzruszająca scena, zwłaszcza w wydaniu Philiberta [starszy syn państwa de Tinseau i podopieczny ks. Pocharda – J.G.], który – gdy się dowiedział, że opuszczam Francję – był niepocieszony i nie był w stanie się opanować. Jego brat, chociaż zasmucony tą wiadomością, przyjął ją spokojniej. Wszystkie moje wysiłki, by pocieszyć starszego i zapewnianie go, że być może nie będzie mnie tylko przez miesiąc, okazały się nieskuteczne. Pogrążony w smutku, nie ośmielając się pokazać w takim stanie rodzicom, ukrył się w jakimś kącie, gdzie trudno go było odnaleźć. Następnego dnia miał iść do spowiedzi, a jako że jego spowiednik musiał wyjechać tak jak ja, szukano go przez dłuższy czas, a gdy spowiednik przyszedł i gdy go odnaleziono, powiedział otwarcie, że nie może się wyspowiadać, ponieważ nie jest w stanie o tym myśleć. W końcu, po spędzeniu całego wieczoru na porządkowaniu moich rzeczy, na ile czas mi pozwolił, po pożegnaniu się z moją matką, moimi siostrami, przyjaciółmi i znajomymi, nazajutrz, 4 września, wyruszyłem z bratem oraz księżmi Demontron i Simon.
Ks. Pochard nigdy już nie powróci do Besançon. Jak zwykle dbały o szczegóły, opisuje dokładnie drogę przez miasto pamiętnego wrześniowego dnia. Po przejściu ulicą du Clos w dawnej dzielnicy należącej do kapituły katedralnej w Besançon, skierował się ku Rondot St Quentin, gdzie dziesięć lat później przyszedł na świat Victor Hugo. Póki co jednak, ksiądz, mimo przebrania, został tam rozpoznany przez pewne małżeństwo, które zaczęło krzyczeć i wygrażać jemu oraz jego towarzyszom. Ks. Pochard odnotował, że po przejściu przez oryginalną la Porte Taillée i wyjściu z miasta „[…] spotkaliśmy wiele osób, z których jedne ograniczały się do okazania nam współczucia, inne wyrażały żal z powodu tego, że zmusza się nas do odejścia, błogosławiły i życzyły nam szczęśliwej podróży”.
Po opuszczeniu Besançon wygnańcy skierowali się na wschód, ku Szwajcarii. W niewielkiej miejscowości Avoudrey zatrzymali się w gospodzie. Pisze ks. Pochard:
Gospodyni początkowo nie chciała ujawniać swoich poglądów, ale później otworzyła przed nami swoje serce, co sprawiło, że poczuliśmy się bezpiecznie i mogliśmy rozmawiać bez obaw. Następnego dnia, nie mogąc pójść dalej z powodu mocno padającego deszczu, poszliśmy do niej i zapytałem ją, czy byłoby możliwe odprawienie Mszy Św. w ich kościele, gdzie nie była ona odprawiana od Zesłania Ducha Świętego. Odparła, że nie wie, ale posłała po mera i właściciela miasteczka. Jako pierwszy pojawił się mer i postawiłem mu to samo pytanie, jakie wcześniej zadałem gospodyni, pokazałem mój paszport i dodałem, że moi towarzysze też go posiadają. Odpowiedział mi, że jeśli się nie boimy, on nie będzie się sprzeciwiał, ale jeśli zdecydujemy się odprawić Mszę Św., prosił, by dać mu trochę czasu na zawiadomienie mieszkańców, którzy bardzo się ucieszą, mogąc uczestniczyć w Eucharystii, a nie przyszliby, słysząc bicie dzwonów, ponieważ obawialiby się, że będzie to Msza odprawiana przez schizmatyków. Zapewniłem go, że niczego się nie obawiam i chętnie poczekam, aż wszyscy zostaną zawiadomieni. Poszedł w jedną stronę, a właściciel w drugą, abyśmy nie musieli zbyt długo czekać. Zrelacjonowałem to wszystko moim towarzyszom, którzy – podobnie jak ja – byli zdecydowani odprawić Mszę. Gdy byliśmy już gotowi, przyszedł właściciel, mówiąc, że właśnie zawiadomił mieszkańców, i udaliśmy się do kościoła. Zbliżając się tam, zobaczyliśmy bardzo wielu parafian, którzy oczekiwali na nas z niecierpliwością. Właściciel poszedł szukać kluczy do kościoła, otworzył go, a gdy wszyscy się zgromadzili, podszedłem do głównego ołtarza, podczas gdy moi dwaj towarzysze ubierali się, by odprawiać przy ołtarzach bocznych. Po zakończeniu mojej Mszy czwarty ksiądz stanął przy ołtarzu i mieszkańcy z prawdziwą pobożnością uczestniczyli w dwóch Mszach, a po ich zakończeniu wyszliśmy ze świątyni. Wielu mieszkańców ofiarowało mi intencje mszalne, zgodziłem się na odprawienie kilku Mszy, ale odmówiłem innym, obawiając się, że będę zbyt mocno zobowiązany stypendiami mszalnymi. Po przyjściu do gospody zamówiliśmy późny obiad, w którym uczestniczył też mer, właściciel miasteczka oraz inni ważniejsi mieszkańcy. W czasie obiadu ci katolicy dali świadectwo ogromnego przywiązania do ich pasterza i religii, pragnąc jak najszybciej mieć znowu swojego księdza i raczej stracić życie, niż wyrzec się religii. Po tak budującej rozmowie i prostym posiłku, jeden z przedstawicieli władz wyszedł, by się przebrać i oczekiwać na nas na skraju miejscowości, by nas dalej poprowadzić bezpieczną drogą. Po chwili inni też zaczęli wychodzić, dziękując nam i prosząc jednocześnie, byśmy pozostali jeszcze przez moment tak, aby nie było widać, że wychodzą z gospody w tym samym czasie, co my, i że nam towarzyszą. Ta ostrożność, jak się wydaje podyktowana roztropnością, spodobała się nam. Natomiast kiedy poszliśmy rozliczyć się z gospodynią, stwierdziła, że nie jesteśmy jej nic winni, i wtedy zrozumieliśmy taktowność tych mieszkańców wsi, chcieli wziąć na siebie wszystkie koszty tak, abyśmy tego nie widzieli. Wychodząc z miasteczka, spotkaliśmy tego, który wyszedł pierwszy z gospody, a kiedy powiedzieliśmy mu o zachowaniu innych, udawał, że nic o tym nie wie. Poprosiliśmy go, by podziękował wszystkim. Jego towarzystwo było bardzo miłe, zarówno z powodu jego wypowiedzi, w której nie było prostactwa, jak i dlatego, że dzięki niemu ominęliśmy Fuans, które należy do najbardziej zaciekłych miejscowości, jak również dlatego, że znalazł nam we wsi przewodnika, który nas poprowadził drogą na skróty. Niezadowolony, że towarzyszył nam tylko przez godzinę aż do znalezienia dobrego przewodnika, był tak uprzejmy, że szedł z nami jeszcze pół godziny, a w końcu naciskany przez nas, by nie oddalał się jeszcze bardziej, ustąpił naleganiom, ale nie chciał nic poza wyrazami wdzięczności. Taki przejaw prawości, dobroci, bezinteresowności i religijności prostych wieśniaków zasługiwałby na wyrycie literami w spiżu.
Przeprawa łódką przez graniczną rzekę Doubs kończyła francuską odyseję ks. Pocharda:
Będąc w połowie nurtu rzeki Doubs, zerwaliśmy nasze francuskie kokardy. Ks. Demontron wyrzucił swoją do wody, a inni zostawili je przewoźnikowi; zaraz dobiliśmy do brzegu, wysiedliśmy z łodzi i szybko wspięliśmy się na zbocze, by mógł nas zauważyć ten, który przenosił nasze pieniądze [księża przed granicą oddali mu swoje pieniądze, obawiając się rewizji – J.G.]. Odpoczęliśmy przez chwilę, opłakując naszą nieszczęsną ojczyznę i zanosząc prośby o jej nawrócenie, po czym dostrzegliśmy osobę mającą nasze pieniądze, która przekraczała Doubs poniżej [wodospadu] Saut. Człowiek ten opowiedział nam, że w czasie, gdy strażnicy w młynie byli zajęci piciem, zabrał łódź i przedostał się bez problemu. Zwrócił nam pieniądze i nie chciał przyjąć nic w zamian.
Kiedy odszedł, zaczęliśmy naszą wędrówkę w kierunku Les Brenets i w drodze po kolei przeżywałem uczucia od litości nad nieszczęsnym losem Francji, poprzez współczucie wobec naszych przyjaciół wystawionych – jak wszyscy uczciwi ludzie – na szaleństwo potworów rządzących Francją, po pragnienie zemstyna tych, którzy zmuszają nas do opuszczenia wszystkiego, co mieliśmy najdroższego na świecie, nie pozostawiając żadnej nadziei na kres tej biedy, na którą narażamy się w obcych krajach. Nie potrafimy przewidzieć, w jaki sposób znajdziemy pomoc, biorąc pod uwagę fakt, że znamy złość z piekła rodem tych, którzy uzurpują sobie miano patriotów. Im bardziej oddalaliśmy się od Francji, tym bardziej odczuwałem budzącą się we mnie miłość do ojczyzny, a przecież to uczucie powinno gasnąć ze względu na niebezpieczeństwa, na jakie byliśmy nieustanie wystawiani w kraju, w którym powinniśmy cieszyć się spokojem i wolnością. Gdybyśmy nie mieli nadziei na szybki powrót, nie wątpię, że ta gwałtowna miłość wprowadziłaby nas w stan głębokiej melancholii. Zajęci tak różnymi myślami zbliżaliśmy się do Les Brenets, które jest pierwszym miasteczkiem księstwa Neuchâtel. To miasteczko zamieszkują jedynie zegarmistrzowie, których domy były pięknie iluminowane, jak w jakiś świąteczny dzień. Widzieliśmy, jak wszyscy wychodzili ze świątyni, choć nie wiedzieliśmy, jaką uroczystość obchodzą tego dnia, gdyż był to czwartek 6 września. Wspięliśmy się pod górę przez miasteczko, skąd rozciągał się widok na duży obszar, głównie na Francję, poszliśmy dalej wertepami i po wejściu na drugie dość strome zbocze dotarliśmy do stojącej na nim stodoły, od strony posterunku straży z Le Locle, która poprosiła nas o paszporty. Oficer straży zadowolił się sprawdzeniem mojego i powiedział, że wybraliśmy zły dzień na podróżowanie, ponieważ był to dzień postu.
Jan Grzeszczak
tłum. z francuskiego: Jan Grzeszczak, Renata Wilgosiewicz-Skutecka